Moja wizyta w niedawno otwartym warszawskim luksusowym domu mody Wolf wprawiła mnie w stan niespodziewanego, nagłego przygnębienia. Po prostu opadły mi ręce. Opuszczałam ten przybytek „luksusu” człapiąc ze smutno zwieszoną głową i postawą ciała człowieka zrezygnowanego. To jakaś kompletna katastrofa, tłukło mi się po głowie, Boże, jakie przygnębiające miejsce…. Tylko, dlaczego? Po stadionie narodowym gdzie dach nie działa jak należy, są problemy z policyjną łącznością, to jakaś kolejna warszawska porażka. Miało być tak pięknie, światowo. Pierwszy w Polsce luksusowy dom towarowy z prawdziwego zdarzenia. Na parterze rozgościły się butiki Gucci, Bottega Veneta, Brioni, Lanvin, na wyższych piętrach stoiska z kolekcjami Stelli McCartney, Celine, Dolce & Gabbana, Jimmy Choo, Michaela Korsa, Balmain, Margieli, Ferre, Jil Sander. Niby marki są jak trzeba, tylko atmosfera miejsca grobowa. Warszawski Wolf nie ma nic z klimatu londyńskiego Harrodsa, czy paryskiej Galeries Lafayette,gdzie skwierczy życie i pachnie magią luksusowych zakupów. Lodowate betonowe wnętrza, minimalizm i surowość posunięta do granic możliwości, nie zachęca do rozrzutności. Załamały mnie ekspozycje na piętrach. Pierwsze skojarzenie - klimat PRLu. Tanie kolorowe regaliki wystawowe, fajnie rozweselały ponurą rzeczywistość w czasach komuny i sprawdzały się w Hofflandzie, ale w Wolfie wyglądają po prostu żałośnie tandetnie. O co chodzi? nie starczyło pieniędzy na wystrój? Nie było pomysłu, który zachęcałby do zakupów??? Pomiędzy regałami smętni ekspedienci ( może mają prowizję od sprzedaży stąd te miny?) umilający sobie czas konwersacjami, bo co można robić innego, skoro w sklepie brak klientów. Po mimo popołudniowej pory oprócz mnie i dwóch, może trzech innych zwiedzających, w Wolfie dosłownie nie było nikogo. Za to wielu smutnych Panów z ochrony i to w dodatku źle ubranych. Całość bardziej przypominała niezbyt popularne wśród turystów muzeum, chyba nawet pokuszę się o stwierdzenie mauzoleum, wystarczyłoby dodać ochraniarzom filcowe kapcie. No i kolejny fuck up wszędzie w Europie sezon wyprzedaży w pełni. Na półkach przy Brackiej widzę te same rzeczy, które trzy tygodnie temu oglądałam w Londynie. Tylko, czemu w Londynie kosztowały 50 % taniej? A no, dlatego, że Wolf nie przewidział przecen. Przynajmniej na razie. Widać sezon w Polsce trwa dużo dłużej. Trwa tak długo, jak potrzeba, aż coś się nie sprzeda w pierwszej cenie. A moda przecież jest sezonowa, szybka, zmienna, z powiewem świeżości. W Wolfie tylko wieje chłodem i ponurym poczuciem, że w Polsce nawet z luksusem jesteśmy na bakier.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz